Prywatne kolekcje sztuki to efekt pasji osób, które często przeznaczyły na zakup dzieł większość majątku, rezygnując z możliwości wydawania pieniędzy na inne „uciechy życia”. To także, a może przede wszystkim, wynik zaangażowania ludzi, którzy gromadzeniu zbiorów poświęcili ogromną ilość czasu. Ich znawstwo, ekspercka nierzadko wiedza i głęboka determinacja spowodowały, że dziś obcujemy z dostępnymi dla każdego wystawami muzealnymi i możemy czerpać radość ze sztuki.
W Polsce takiej radości mamy jakby mniej. Wybitnych kolekcji, uczciwie mówiąc, nie mamy. W rodzimych muzeach są za to perełki. Często pojedyncze obrazy czy rzeźby światowej klasy lub wysmakowane podzbiory twórczości rodzimych, wyjątkowych artystów. Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy, że te dzieła nie spadły muzeom „z nieba”. Pojawiły się w publicznych kolekcjach w określony sposób. Często w wyniku powojennej, przymusowej nacjonalizacji kolekcji prywatnych. Równie często były w tych zbiorach już przed II wojną światową, dzięki darowiznom kolekcjonerów. Tylko część z nich to nasze kolekcje królewskie, historyczne. Takie znajdziemy przede wszystkim na Wawelu w Krakowie oraz w warszawskich Łazienkach i w Wilanowie. Patrząc na zbiory dwóch ostatnich instytucji muzealnych też trzeba sądzić ostrożnie, bo skarbiec królewski, czy za czasów Sobieskiego, czy za Króla Stasia, zazwyczaj świecił pustkami, a inwestycje w sztukę wymienieni władcy realizowali z prywatnej, choć oczywiście magnackiej, kiesy.
Złoty czas polskiego kolekcjonerstwa to okres międzywojenny. Wtedy też w sztukę i zamówienia kierowane do artystów inwestowało państwo. Był mecenat. Może niewielki, bo też i możliwości finansowe skarbu publicznego były dość skromne, za to świetnie wykorzystywany propagandowo. Piszę to nie dlatego, by dać do ręki argument artystom, że należą się im granty z tytułu zamówień publicznych. Chodzi o to, że przykład idzie z góry, a pochwalana postawa kolekcjonerska działa inspirująco na osoby prywatne.
W międzywojniu niemal każdy, kto zarabiał trochę więcej niż inni, chciał należeć do intelektualnej elity. Nobilitacja realizowana była na drodze zakupu księgozbiorów i dzieł sztuki. Druga wojna światowa pozbawiła nas wielu z nich. Sporej części tych dzieł szukamy jeszcze po świecie. Czasami wracają, dzięki usilnym staraniom ministerialnym, wspomaganym zaangażowaniem i detektywistyczną pasją historyków sztuki, marchandów, kolekcjonerów i dziennikarzy. Przynajmniej o takich faktach media piszą chętnie. Bardzo dobrze, skoro o samej sztuce publikacji jest w nich niewiele. Dzieła sztuki, jeśli wracają do Polski, to zazwyczaj zostały wypatrzone na aukcjach na Zachodzie i w prowincjonalnych kolekcjach muzealnych na Wschodzie. Czasami jest też odwrotnie. Przy okazji tych powrotów poznajemy ich losy. Zazwyczaj wtedy uświadamiamy sobie, że za wybitnymi dziełami sztuki w polskich zbiorach stali prywatni fundatorzy i kolekcjonerzy.
Niedawno, bo w styczniu 2022 r. do zbiorów Muzeum Narodowego we Wrocławiu wrócił wybitny obraz „Opłakiwanie Chrystusa” z warsztatu Lucasa Cranacha. To strata wojenna odnaleziona w Muzeum Narodowym w Sztokholmie. Jedno z najcenniejszych dzieł dawnej wrocławskiej kolekcji muzealnej.
Trzy miesiące wcześniej do Muzeum Narodowego w Warszawie wróciły rysunki Adolfa Kozarskiego, odzyskane z USA, dzięki pomocy fundacji The Monuments Men. Nie są to dzieła tej klasy co „Opłakiwanie”, ale każda cząstka naszych zbiorów, która wraca, ma znaczenie.
Czytaj też: Gen kolekcjonowania
Tak, jak zabytkowa ikona z przedstawieniem Michała Archanioła, skradziona ponad 30 lat temu ze zbiorów Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie. Ikona powróciła do kolekcji tego muzeum z Niemiec. Tu już nie mówimy o stracie wojennej, a o całkiem „świeżej” kradzieży. Historia tego dzieła jest bardzo ciekawa. W 2019 r. kolekcjoner dzieł sztuki dr Reiner Zerlin podarował miastu Recklinghausen w Nadrenii Północnej‑Westfalii w Niemczech zbiór, składający się z około 250 obiektów sztuki wschodniochrześcijańskiej, głównie greckich i rosyjskich ikon drewnianych. Darowiznę zaprezentowano w postaci wystawy, a na niej ikonę z Olsztyna wyparzył pracownik Wydziału ds. Restytucji MKDNiS.
Wymienianie wracających do polskich zbiorów dzieł sztuki może napawać optymizmem. Gaśnie on mocno, kiedy uświadomimy sobie, że te pojedyncze przykłady to kropla w morzu wojennego rabunku.
Precyzyjnie oszacować wartość utraconych zbiorów jest trudno, zwłaszcza, że każda taka wycena powinna być robiona „na dziś”, gdyż ceny dzieł sztuki stale rosną. Niemniej zakłada się, że polskie straty z okresu II wojny światowej przeliczone na pieniądze to kwota minimum 30 miliardów dolarów. Wartość emocjonalna i ekstatyczna, wartość utraconej korzyści z obcowania ze sztuką w naszych zbiorach nie jest przeliczalna na żadne ekwiwalenty materialne. Straciliśmy 2,8 tys. obrazów znanych europejskich szkół malarskich, 11 tys. obrazów autorstwa malarzy polskich, 1,4 tys. wartościowych rzeźb, 15 mln książek z różnych okresów, 75 tys. rękopisów, 22 tys. starodruków, 25 tys. map zabytkowych, 300 tys. grafik, 50 tys. rękopisów muzealnych. Straty w księgozbiorach bibliotek publicznych to 22 miliony woluminów. Wielu dzieł z kolekcji prywatnych i prywatnych księgozbiorów oraz obiektów posiadanych przez Polaków pojedynczo nie jesteśmy w stanie oszacować, bo nie były nigdzie udokumentowane.
Część z nich, zapewne znaczna, zaginęła bezpowrotnie. Te, które możemy odzyskać przypuszczalnie prędzej czy później wrócą do naszych zbiorów, ale będzie to trwać dekady, być może stulecia. To, co możemy robić, to dbać o zabytki, które mamy i kolekcjonować sztukę dawną i współczesną dziś, aby cieszyć się nią prywatnie, a kiedy będziemy mieć taką możliwość, udostępniać ją na różnych zasadach publicznie.
Zobacz też: Sztuka wyboru. Dlaczego ludzie kupują sztukę?
Takie działanie nie jest wynikiem bogactwa czy nawet ponadprzeciętnej zamożności, a pasji i misji. Ostatnio pojechałam do Bydgoszczy, do Muzeum Okręgowego im. L. Wyczółkowskiego, aby zobaczyć dwie, bardzo różniące się od siebie wystawy. Każda z nich przygotowana została ze zbiorów prywatnych. Pierwsza prezentuje stroje i akcesoria mody z jednej z największych w Europie kolekcji Adama Leja. To warszawski galerzysta i antykwariusz, który poświęcił życie na kolekcjonowanie sukienek, bucików i flakonów z perfumami. Wystawa „Od princeski do New Look” robi niesamowite wrażenie – takie, jakiego doświadcza się w Victoria and Albert Museum w Londynie!
Druga wystawa jest kameralna, a jednak niezwykła. Zatytułowana „Jan Stanisławski i uczniowie”, stanowi prezentację zbioru prywatnego Wandy i Leonarda Pietraszaków, który został przekazany jako dar dla muzeum. Towarzyszy jej emocjonalna i wzruszająca dedykacja kolekcjonerów, rozstających się z dziełami będącymi pasją ich życia, w myśl wyższego, nadrzędnego celu, jakim jest umożliwianie obcowania ze sztuką wszystkim, którzy zechcą odwiedzić muzeum.

Agnieszka Gniotek
właścicielka Galerii Xanadu
www.galeriaxanadu.pl
Od 20 lat związana zawodowo ze sztuką, zaś od dekady z rynkiem sztuki. Jest historykiem i krytykiem sztuki, kuratorem wystaw, jurorem konkursów, a także wykładowcą w zakresie tematyki związanej z kolekcjonowaniem i rynkiem sztuki. Publikowała w takich mediach, jak: Art&Business, Puls Biznesu, Modern Art, Sztuka.pl, Private Banking, Cash Magazine.